Witajcie, kochani. Wiem, że nie tak dawno temu, na początku miesiąca, wydałam swoją szóstą powieść. Postanowiłam jednak i wam i sobie zrobić prezent noworoczny i na przełomie starego i nowego roku wydać jeszcze jedną powieść. Uznałam, że miło będzie zakończyć stary i powitać nowy rok w ten sposób.
Dziś bloga widziało
Q&A z postaciami-pytania i odpowiedzi.
Witajcie, kochani! Pamiętacie, jak próbowałam zrobić Q&A ze mną, jako autorką? Dziękuję za wszystkie (nawet to jedno!) pytanie! Pomyśl...
-
Witam moi kochani. Dziś zajmiemy się tematem,którym już co prawda zajmowały się zagraniczne (chyba głównie francuskie) media.Ale uznałam, że...
-
Bez zbędnego przedłużania teraz opiszę wam pokrótce postać Pani Natashy Saint-Pierre ur. 10 lutego 1981 roku w Bathurst w No...
-
Jak sami kochani widzicie po tytule tego posta to w zabawie o nazwie "sing the word" udział wzięła również też i nasza "Lilij...
wtorek, 31 grudnia 2024
Premiera siódmej powieści
Witajcie, kochani. Wiem, że nie tak dawno temu, na początku miesiąca, wydałam swoją szóstą powieść. Postanowiłam jednak i wam i sobie zrobić prezent noworoczny i na przełomie starego i nowego roku wydać jeszcze jedną powieść. Uznałam, że miło będzie zakończyć stary i powitać nowy rok w ten sposób.
poniedziałek, 23 grudnia 2024
Życzenia i podsumowanie roku.
Witajcie, kochani. Jak wiecie jutro Wigilia, stwierdziłam więc iż z racji na to że jest to czas rodzinny; życzenia złożę wam już dzisiaj. I przy okazji podsumuję sobie ten rok mojej pisarskiej przygody.
niedziela, 1 grudnia 2024
Premiera szóstej powieści
Witajcie, kochani. Dziś zgodnie z harmonogramem wydawniczym czas aby ukazała się moja szósta powieść, więc z radością oddaję ją w wasze ręce.
https://ridero.eu/pl/books/wigilijny_cud
poniedziałek, 18 listopada 2024
"Katedra Marii Panny w Paryżu" Victora Hugo jako kopalnia szalonych teorii.
Witajcie, kochani. Wiem, że znowu chwilkę się nie odzywałam, ale dziś znowu przychodzę do was z dywagacjami poczynionymi przez moją skromną osobę na temat, jak już pewnie większość z was wie, mojej ukochanej powieści "Katedra Marii Panny w Paryżu". Z racji, że tydzień temu obchodziliśmy święto niepodległości to też się wpasuję z dzisiejszym tematem, bo moje dywagacje...okazują się w pewnym stopniu patriotyczne.
Pewnie wielu z was, którzy czytali powieść, oglądali musical na jej podstawie albo choćby film Disney'a nie jest obca postać Clopina Trouillefou, prawda? Zapewne teraz powiecie "No...tak, ale co on ma wspólnego z Polską i Patriotyzmem?". A powiem wam- dość przewrotnie może okazać się że...całkiem sporo.
Ale od początku. W oryginale powieści ani w żadnym z tłumaczeń co prawda przeszłość Clopina nie jest pokazana ale przewędrował przez Katalonię, Sycylię, Algier, Polskę, Węgry. Jednakże powieść nie określa, skąd Clopin pochodzi.
Niby w oryginale to jego imię 'Clopin od czasownika Clopiner- kuleć; nazwisko "Trouillefou"(Geneza nieco trudniejsza do ustalenia) brzmi z francuska, ale powieść twierdzi, że do Francji; do Reims, przybył z Dolnego Egiptu, przez Katalonię w Hiszpanii, Sycylię, Algier, Węgry i Polskę...
"Pewnego dnia przybyli do Reims bardzo niezwyczajni goście.
Byli to włóczędzy i żebracy, którzy wędrowali przez cały kraj, prowadzeni przez swego księcia i
swoich hrabiów. Byli ogorzali, włosy mieli kręcone, a w uszach srebrne koła. Kobiety były
jeszcze szpetniejsze od mężczyzn. Miały jeszcze ciemniejsze i niczym nie osłonięte lica, wstrętne
kaftany na ciele, stare płachty konopne zawiązane na ramionach, a włosy jak koński ogon. Małpy
zlękłyby się dzieci, które w błocie czepiały się ich spódnic. Banda ekskomunikowanych;
wszystko to przyszło wprost z Dolnego Egiptu przez Polskę do Reims.". "Esmeralda – wedle mniemania poety – była istotą bezbronną i czarującą, śliczną, wyjąwszy
pewną minkę, którą czynić zwykła była, dziewczyną naiwną i namiętną, nic nie wiedzącą, a
wszystkim zachwyconą; nie poznała jeszcze różnicy między mężczyzną i kobietą, nawet we śnie;
taka już była z natury; aż do szaleństwa kochała taniec, zgiełk, przestrzeń; coś w rodzaju kobietypszczoły, która ma u stóp niewidzialne skrzydełka i żyje w wiecznym wirze. Tę naturę swoją
zawdzięczała koczowniczemu życiu, które zawsze wiodła. Gringoire’owi udało się dowiedzieć,
że we wczesnym dzieciństwie przewędrowała przez Hiszpanię i Katalonię aż po Sycylię;
przypuszczał nawet, że razem z karawaną cygańską, do której należała, dotarła do królestwa
Algieru, krainy położonej w Achai, która to Achaja z jednej strony dotyka do małej Albanii i
Grecji, z drugiej zaś do Morza Sycylijskiego leżącego na drodze do Konstantynopola. Cyganie,
mówił Gringoire, są wasalami króla Algieru, który jest władcą narodu białych Maurów. Pewnym
zaś było, że Esmeralda jako całkiem młodziutka dziewczyna przybyła do Francji przez Węgry.
150
Ze wszystkich tych krain przywiozła ze sobą strzępki najprzeróżniejszych narzeczy, piosenki i
cudzoziemskie pojęcia, które język jej czyniły równie pstrokaty jak jej strój – na poły paryski, na
poły afrykański."
ale żaden z tych krajów nie jest wymieniany jako jego ojczyzna.
Pójdźmy krok dalej. Hugo nawet nie zadał sobie trudu żeby...opisać kolor jego skóry, co byłoby jakąś tam wskazówką skąd etnicznie pochodzi.
Cyganie jako ogół w powieści są raczej opisani jako ciemnoskórzy
" Pewnego dnia przybyli do Reims bardzo niezwyczajni goście.
Byli to włóczędzy i żebracy, którzy wędrowali przez cały kraj, prowadzeni przez swego księcia i
swoich hrabiów. Byli ogorzali, włosy mieli kręcone, a w uszach srebrne koła. Kobiety były
jeszcze szpetniejsze od mężczyzn. Miały jeszcze ciemniejsze i niczym nie osłonięte lica, wstrętne
kaftany na ciele, stare płachty konopne zawiązane na ramionach, a włosy jak koński ogon.[...] Cyganki wpadły w zachwyt nad dzieckiem i pieszczą je, i całują swymi czarnymi
ustami"
Esmeraldy skóra ma odcień złotawy właściwy Andaluzyjkom i Rzymiankom
"Choć nieduża, wydawała się wysoka, tak prostą i smukłą miała kibić. Włosy jej były ciemne,
ale czuło się, że przy dziennym świetle skóra dziewczyny musi mieć piękny odcień złocisty,
właściwy Andaluzyjkom i Rzymiankom"
..Ale sam Clopin...SZCZEGÓŁÓW BRAK.
Ale, co ciekawe...Hugo w "Katedrze Marii Panny" wspomniał podróż Clopina i jego grupy przez...Polskę. Czemu to ciekawe? Bo w czasach, w których Hugo pisał tę powieść (1829-1831)...Polski formalnie nie było na mapie.
A wzmianka o podróży Cyganów jest Jedyną wzmianką o Polsce w całej powieści.
Teraz pozwólmy sobie przejść do sympatii samego Pana Hugo do naszego kraju, bo i owszem-była taka. Za źródło posłuży mi stronka Wikicytaty.
"
- 29 listopada 1830 Polska poczuła, że przyszedł moment, aby nie dopuścić do przedawnienia narodowości, i w owym dniu zadała ten potężny cios szablą. Ta szabla została później złamana. Porządek – wypowiedziano to plugawe słowo – porządek zapanował w Warszawie. Ten lud, który był bohaterem, stał się znów niewolnikiem i znów przywdział zgrzebny strój galernika. Władcy godni katorgi znowu przykuli do łańcucha tego katorżnika godnego aureoli.
- Opis: o Polsce pod zaborami i powstaniu listopadowym 1830.
- Źródło: Wiesław Mateusz Malinowski, Jerzy Styczyński, Polska i Polacy w literaturze francuskiej (XIV–XIX w.), Wydawnictwo Naukowe UAM, Poznań 2016, PDF, s. 296"
" - Jestem bardzo Polakiem, ponieważ jestem bardzo Francuzem.
- Opis: o Polsce w 1876 przymując delegację polską z Wacławem Gasztowttem na czele.
- Źródło: Victor Hugo a Polska, retropress.pl
- Zobacz też: Polacy, Francuzi"
" - Niestety, jesteś związana, zwyciężona i chylisz się ku mogile, a twoje białe ręce, zamiast synów, przyciskają do piersi skrwawiony krucyfiks. Na twojej królewskiej szacie znać jeszcze odciski butów Baszkirów, którzy przeszli po twoim ciele. Od czasu do czasu słychać brzmienie czyjegoś głosu, odgłos czyichś ciężkich krokow, widać błysk szabli, a ty pod murem, ociekającym twymi łzami, podnosząc umęczone ręce i głowę, która się chwieje, i oczy, które zdają się zachodzić mgłą śmierci, mówisz: „Siostro moja, Francjo, czy nic dla mnie nie świta?”
- Opis: o Polsce pod zaborami.
- Źródło: Victor Hugo a Polska, retropress.pl"
" - Pewnego pięknego dnia Europa, którą Polska ocaliła przed Turcją, wydała Polskę Rosji (…). Polska stała na warcie.Europa ją wydała. Komu? Wrogowi. A kto dokonał tej rzeczy, dla której nie ma nazwy? Dyplomaci, ówczesne mózgi polityczne, zawodowi mężowie stanu. Otóż jest to nie tylko niewdzięczność, jest to niedorzeczność. Jest to nie tylko podłość, jest to głupota (…). Polacy, mówię to wam z głębi duszy, ja was podziwiam. Jesteście weteranami prześladowania. Na tym kielichu goryczy, z którego dziś pijemy, znajdujemy ślad waszych ust. Wy nosicie szlify wygnańcze. Wasi bracia są na Syberii, jak nasi są w Afryce. Wygnańcy z Polski! proskrybowani z Francji kłaniają się wam.
- Opis: o Polsce pod zaborami.
- Źródło: Wiesław Mateusz Malinowski, Jerzy Styczyński, Polska i Polacy w literaturze francuskiej (XIV – XIX w.), Wydawnictwo Naukowe UAM, Poznań 2016. PDF, s. 296"
" - Polska leży w grobie ale trzyma w ręku trąbę zmartwychwstania.
- Opis: o Polsce pod zaborami, 29 listopada 1854.
- Źródło: Victor Hugo a Polska, retropress.pl"
- "W Polsce macie przed sobą nie wroga, ale wzór do naśladowania.
- Opis: o Polsce.
- "Poza Francją to tu, to tam w Europie mordowane są całe narody, masowo deportowane, zakuwane w kajdany; Irlandię obraca się w cmentarz, Włochy obraca się w więzienie, Syberię zasiedla się Polską (…)Źródło: Victor Hugo a Polska, retropress.pl"
- … w tym ogromnym rumowisku ohydnych umów, które stanowią to co kancelarie nazywają obecnym prawem publicznym Europy – kramarzenie ziemiami, zakup ludów, sprzedaż narodów, – w tej obmierzłej kupie pergaminów, opatrzonych pieczęciami wszystkich cesarzy i królów, gdzie pierwszą stronę stanowi traktat rozbiorowy z r. 1772 a ostatnią traktat rozbiorowy z r. 1815, zieje otwór głęboki, straszliwy, groźny, rana otwarta, która przedziurawia plikę na wylot. Ktoż tego dokonał? Szabla polska. Iloma pchnięciami? Jednym. Kiedy? 29 listopada 1830.
- Opis: o Polsce w rocznicę powstania listopadowego, przemówienie z 29 listopada 1852.
- Źródło: Victor Hugo a Polska, retropress"
W mojej głowie więc natychmiast pewne kropki połączyły się mimowolnie. Naród bez własnego kraju, na obczyźnie, przemieszczający się z miejsca na miejsce...i walczący; o szacunek, o uznanie, o swoje miejsce w otaczającym ich świecie.
Cyganie...i Polacy na Emigracji po upadku powstania! Właśnie. Powstanie. W czasie, gdy Wiktor Hugo pisał tę powieść ( od września 1830 do lutego 1831 ) w Polsce mial miejsce kolejny zryw narodowościowo-wyzwoleńczy; powstanie listopadowe (29 lis 1830 – 21 paź 1831).
A przyjrzyjmy się teraz kilku scenom w powieści w powieści:
"Czytelnik może jeszcze nie zapomniał, że część Dziedzińca Cudów była otoczona dawnym obronnym murem miejskim; niektóre jego wieże zaczynały już w tej epoce rozsypywać się w 235 gruzy. Jedna z nich została obrócona przez żebraków na przybytek wszelkich uciech. W parterowej izbie była gospoda, a reszta – na piętrach. Ta wieża była najbardziej ożywionym, a tym samym i najobrzydliwszym miejscem w całej żebraczej dzielnicy. Był to jakby rodzaj potwornego ula, który brzęczał i we dnie, i w nocy. W nocy, kiedy cała żebracza rzesza spała, kiedy na glinianych fasadach placu nie było już ani jednego zapalonego okienka, kiedy żaden krzyk nie dobywał się z tych niezliczonych lepianek, z tego mrowiska złodziei, dziewek i ukradzionych albo nieprawych dzieci, wciąż jeszcze można było rozpoznać wesołą wieżę po hałasie, jaki czyniła, po czerwonym świetle, które błyszcząc równocześnie w lufcikach, w oknach i w szczelinach popękanych ścian, przenikało na zewnątrz, by tak rzec wszystkimi jej porami. Karczma znajdowała się więc w piwnicy. Schodziło się tam przez niskie drzwi, po schodach tak stromych jak klasyczny aleksandryn. Nad drzwiami jako szyld wisiał cudowny bohomaz przedstawiający nowiuteńkie miedziaki i porznięte kurczęta, z dowcipnym napisem u spodu: „U dzwonników pogrzebowych”.
Pewnego wieczora, kiedy na wszystkich basztach Paryża wydzwaniano porę gaszenia świateł, pachołkowie straży, gdyby dane im było wejść na niebezpieczny Dziedziniec Cudów – mogliby zauważyć, że w gospodzie żebraków panował zgiełk jeszcze większy niż zwykle, że więcej pito i soczyściej przeklinano. Na zewnątrz, na placu, ludzie zbici w gromady rozmawiali po cichu, jakby knuli jakiś wielki spisek, a tu i ówdzie jakiś łotr przykucnął i ostrzył o kamień nędzną żelazną klingę.
W gospodzie jednakże wino i gra z taką siłą odciągały od myśli, które zajmowały tego wieczora cały cech żebraków, że z rozmów pijących trudno byłoby odgadnąć, o co idzie.
Tyle tylko, że byli weselsi niż zwykle i że u każdego między kolanami błyszczała jakaś broń – nóż ogrodniczy, siekiera, duży miecz albo szpic starej piki. Izba, kształtu okrągłego, była bardzo obszerna; lecz stoły rozstawiono tak gęsto, a pijacy byli tak liczni, że wszystko, co pomieściło się w gospodzie – mężczyźni, kobiety, ławy, dzbany z piwem, ci, co pili, ci co spali, ci co grali, odrowi i koślawi – wydawało się upchane bezładnie, z takim samym porządkiem i harmonią, co skorupki ostryg zrzucone na kupę. Kilka łojówek paliło się na stołach; ale prawdziwym oświetleniem gospody, tym, czym w operze jest żyrandol, w tej karczmie był ogień komina. Piwnica była tak wilgotna, że komina nie gaszono nigdy, nawet i latem – ogromnego komina z rzeźbionym okapem, najeżonego ciężkimi żelaznymi wilkami i kuchennym sprzętem, w którym drzewo i torf paliły się płomieniem tak potężnym jak ten, co nocą na ulicach wioski rzuca szkarłatny blask z okien kuźni na ściany z przeciwka. Duży pies poważnie siedząc w popiele, obracał nad żarem rożen z mięsiwem.
Mimo zamętu, już od pierwszego wejrzenia można było odróżnić w tej ciżbie trzy główne grupy stłoczone wokół trzech osobistości znanych już czytelnikowi Jedną z nich, dziwacznie przyodzianą w mnóstwo wschodnich łachmanów, był Matias Hungadi Spicali, książę egipski i cygański. Łotrzyk siedział na stole, nogi miał skrzyżowane, palec podniesiony w górę i głośno wykładał swoją wiedze i białej i czarnej magii licznej zgrai, która otoczyła go rozdziawiwszy gęby.
Drugi tłumek gęsto otoczył naszego dawnego przyjaciela, walecznego króla Pięciu Franków uzbrojonego po zęby.
Klopin Postraszgłupca z bardzo poważną mina i cichym głosem komenderował wypatroszaniem olbrzymiej beczki z bronią z odbitym dnem stojącej przed nim, z której, niby jabłka i winogrona z rogu obfitości, sypały się w nieładzie topory, szpady, panewki, kolczugi, ostrza pik i kopij i różnego rodzaju strzały. Każdy brał sobie coś z tej kupy, ten kask ów szablę, inny – krótki mieczyk z rękojeścią w kształcie krzyża.
Zbroiły się nawet dzieci, nawet kaleki beznogie, które, okryte zbroją, pełzały pod nogami pijących, niczym ogromne żuki.
Trzecia wreszcie grupa, najhałaśliwsza, najweselsza i najliczniejsza, zaległa ławy i stoły, w środku których perorował i przeklinał piskliwy głos, wydobywający się spod ciężkiej zbroi, 236 kompletnej od kasku aż po ostrogi. Człowiek, który przyśrubował sobie do ciała ten rycerski rynsztunek, znikł w nim tak dalece, że z całej jego osoby widać było tylko zawadiacki, zadarty czerwony nos, kosmyk jasnych włosów, różowe usta i zuchwałe oczy.
Za pasem miał pełno noży i sztyletów, ogromną szpadę u boku, z lewej strony zardzewiałą kuszę, przed sobą sporą konewkę z winem, a z prawej strony tłustą, rozchełstaną dziewkę. Dokoła niego wszystkie gęby śmiały się, klęły i piły. Dodajcie ze dwadzieścia pomniejszych grupek, posługujące dziewczyny i chłopaków biegających z dzbanami na głowach, graczy pochylonych nad kręglami, nad młynkiem, nad kośćmi, nad pasjonującą grą w oko, sprzeczki w jednym kącie, całusy w drugim, a będziecie mieli jakie takie pojęcie o tej całości, nad którą drgał odblask ognia, ożywiając ściany karczmy tysiącem tańczących, olbrzymich, dziwacznych cieni.
Zgiełk zaś był tutaj taki jak we wnętrzu rozkołysanego dzwonu. Patelnia podstawiona pod rożen, pryskająca smażącym się tłuszczem, wypełniała nieustannym skwierczeniem przerwy między rozmowami krzyżującymi się z kąta w kąt izby. Wśród tego harmideru, w głębi gospody, na ławie koło komina, siedział zadumany filozof z nogami w popiele i okiem wpatrzonym w żar. Był to Piotr Gringoire.
– Prędzej, ruszaj się jeden z drugim, bierzcie broń! – Za godzinę wymarsz! – mówił Klopin Postraszgłupca do swoich żebraków. Jakaś dziewka nuciła:
"Dobranoc, ojcze, matko,
Już ostatnie światła gasną"
"Tymczasem w drugim kącie gospody żebracy, szepcząc, wciąż jeszcze brali broń.
– Biedna Esmeralda! – mówił jakiś Cygan. – To nasza siostra. Trzeba ją stamtąd wyciągnąć. – Więc wciąż jeszcze jest w katedrze Marii Panny? – pytał wyglądający na Żyda żebrak, który wzruszał litościwe serca podając się za zrujnowanego kupca. – Tak, do licha! – A więc, towarzysze – zawołał żebrak – do katedry! Tym bardziej, że są tam w kaplicy Św. Fereola i Św. Ferucjana dwie figury: jedna św. Jana Chrzciciela, druga św. Antoniego, całe ze złota; ważą one razem siedemnaście marek złotniczych i piętnaście estelinów i mają podesty z pozłacanego srebra, wagi siedemnastu marek i pięciu uncji. Ja o tym wiem, jestem złotnikiem."
"Tymczasem Klopin Postraszgłupca zakończył rozdawanie broni. Zbliżył się do Gringoire’a, który wydawał się pogrążony w głębokiej zadumie; siedział z nogami opartymi o wilka w kominie.
Przyjacielu Piotrze – rzekł król Pięciu Franków – o czym myślisz, u licha?
Gringoire z melancholijnym uśmiechem odwrócił się w jego stronę.
– Lubię ogień, drogi mój władco i panie. Nie z tej prostackiej przyczyny, że ogień rozgrzewa nasze nogi i gotuje naszą zupę, ale dlatego że są w nim iskierki. Czasami przez całe godziny przyglądam się iskierkom. Odkrywam tysiące tajemnic w tych gwiazdkach przyprószających ciemne dno komina. Te gwiazdki to są również światy.
– Niech mnie piorun trzaśnie, jeżeli rozumiem, co ty gadasz! – rzekł żebrak. – Może wiesz, która godzina?
– Nie wiem – odpowiedział Gringoire.
Klopin podszedł więc do księcia Egiptu.
– Towarzyszu Matiasie, chwila nie jest dobra. Mówią, że król Ludwik XI jest w Paryżu.
– Tym bardziej należy wyrwać z jego szponów naszą siostrę – odparł stary Cygan.
– Przemawiasz jak mężczyzna, Matiasie – rzekł król Pięciu Franków. – Zresztą sprawimy się zręcznie. W kościele nie będą stawiać oporu. Kanonicy to zające, a my pójdziemy kupą. Pachołkowie z sądu najwyższego mocno zdziwią się jutro, kiedy po nią przyjdą. Na kiszki papieża, nie pozwolę powiesić ładnej dziewczyny!
Klopin wyszedł z gospody"
"W tej chwili wrócił Klopin i krzyknął grzmiącym głosem:
– Północ! Na to słowo – niby biwakujący pułk na rozkaz: „Na koń!” – wszyscy żebracy: mężczyźni, kobiety, dzieci, wypadli tłumnie z gospody z wielkim szczękiem broni i żelastwa.
Chmury zakryły księżyc. Dziedziniec Cudów był zupełnie ciemny. Ani jednego światełka.
Jednak bynajmniej nie był pusty. Zaległ go ledwie widoczny tłum mężczyzn i kobiet rozmawiających po cichu. Słychać było ich szepty, widać było najprzeróżniejszą broń połyskującą wśród ciemności.
Klopin wszedł na wielki kamień.
– Do szeregów. Gwaro! – krzyknął. – Do szeregów, Egipcie! Do szeregów, Galileo!
Coś poruszyło się w mroku. Jakby ogromna ciżba formowała się w kolumnę. Po upływie kilku minut znów odezwał się głos króla Pięciu Franków:
– Teraz milczenie, póki iść będziemy przez Paryż. Hasło: „pałasz i zabawa”. Pochodnie zapalimy dopiero przy katedrze. Naprzód, marsz! W dziesięć minut później pachołkowie nocnej straży uciekali co koń wyskoczy przed długą procesją czarnych i milczących ludzi, idącą w stronę mostu Wymiany przez kręte uliczki, przecinające we wszystkich kierunkach gęsto zabudowaną dzielnicę Hal."
"Quasimodo nie spał tej nocy. Odbył się już ostatni obchód kościoła. Zamykając wrota nie zauważył, że archidiakon przeszedł obok niego i wyraźnie był niezadowolony widząc, jak starannie dzwonnik zamyka i zasuwa ogromne żelazne rygle, które obu skrzydłom drzwi katedry nadawały odporność muru. Ksiądz Klaudiusz wydawał się jeszcze bardziej niż zwykle pochłonięty jakimiś myślami. Zresztą, od nocnej przygody w celi archidiakon znęcał się nad Quasimodo; ale nadaremnie go lżył, a nieraz nawet i uderzył – nic nie zdołało zachwiać pokory, cierpliwości i bezgranicznego oddania wiernego dzwonnika. Od archidiakona bez słowa wymówki, bez słowa skargi znosił obelgi, groźby, uderzenia. Co najwyżej, kiedy ksiądz Klaudiusz wchodził na schody wieży, Quasimodo niespokojnie śledził go spojrzeniem, lecz archidiakon sam unikał ponownego spotkania z Cyganką. Otóż tej nocy Quasimodo, zajrzawszy na chwilę do swych biednych, tak zupełnie opuszczonych dzwonów, Żakeliny, Marii i Tybalda, wszedł aż na sarn szczyt północnej wieży i postawiwszy na ołowianym dachu swoją ślepą, szczelnie zamkniętą latarkę, zaczął patrzeć na Paryż. Noc, jak już powiedzieliśmy, była bardzo ciemna. Paryż, który w tej epoce właściwie nie był oświetlony, wyglądał stamtąd jak bezładne nagromadzenie czarnych brył, przecięte tu i ówdzie białawym łukiem Sekwany. W jednym tylko oknie dalekiego gmachu, którego niewyraźna, ciemna sylweta wznosiła się wysoko ponad dachy w okolicy bramy Św. Antoniego, Quasimodo zobaczył światło. Tam również ktoś czuwał. Dzwonnik błądząc swym jedynym okiem po tym mglistym, nocnym widnokręgu, poczuł, że nurtuje go jakiś dziwny niepokój. Od kilku dni zaostrzył czujność. Spostrzegł, że dokoła katedry 240 nieustannie wałęsają się jacyś ludzie ponurymi twarzami, nie spuszczający z oka schronienia dziewczyny. Pomyślał, że może knuje się jakiś spisek przeciwko nieszczęsnej. Wyobrażał sobie, że ją ściga nienawiść ludu, tak jak i jego, i że wkrótce może się coś stać. Wystawał więc na swojej dzwonnicy na czatach, „marząc w komnacie marzeń”, jak powiada Rabelais, patrząc kolejno to na celę, to na Paryż, pilnując czujnie, niby dobry pies, z tysiącem podejrzeń w duchu. Nagle, kiedy badał wielkie miasto tym jednym okiem, które natura, jakby dla powetowania, uczyniła tak przenikliwym, że mogło nieomal zastąpić te organa, których Quasimodo brakowało, zdało mu się, że kontur Starokuśnierskiego Wybrzeża wygląda jakoś niezwykle, że coś się w tym miejscu porusza, że linia balustrady odcinająca się czarno od jasnego tła wody nie jest prosta i nieruchoma, jak na innych nadbrzeżnych ulicach, ale faluje w oku, jak woda w rzece albo jak głowy idącego tłumu. Zastanowiło go to. Zdwoił uwagę. Ruch posuwał się jak gdyby w kierunku Cité. Zresztą bez światła. Trwał przez pewien czas na wybrzeżu, potem przepłynął powoli, jak gdyby to, co przechodziło, weszło do wnętrza wyspy; wreszcie ustał zupełnie i kontur bulwaru znów stał się prosty i nieruchomy. Wkrótce potem, kiedy Quasimodo gubił się w domysłach, znów wydało mu się, że dostrzega ruch w ulicy Katedralnej, która przecina Cité prostopadle do fasady katedry Marii Panny. Wreszcie, choć ciemności były gęste, zobaczył, jak się wyłania z tej ulicy czoło kolumny i jak w jednej chwili rozbiega się po placu tłum; bo w tej ciemności widać było tylko tyle, że jest to tłum. Widok ów budził grozę. Ta niezwykła procesja, która najwidoczniej bardzo starała się skryć pod zasłoną ciemności, prawdopodobnie zachowała również głębokie milczenie. Musiała jednak wydawać jakiś szmer, choćby tupot kroków. Lecz nie docierał on do głuchego, a ta ogromna ciżba, którą zaledwie dostrzegł, której nie słyszał, wydała mu się legionem umarłych, niemym, nieuchwytnym, zgubionym w dymie. Zdawało mu się, że się zbliża ku niemu zaludniona mgła, że się cienie poruszają wśród cienia. I wtedy powróciły obawy, myśl o zamachu na Cygankę znów zjawiła się w jego umyśle. Czuł niewyraźnie, że nadchodzi decydująca chwila. W tym krytycznym momencie rozumował lepiej i sprawniej, niżby się tego można było spodziewać PO tak źle ukształtowanym mózgu. Czy powinien obudzić Cygankę? Wyprowadzić ją chyłkiem? Którędy?... Ulice były osaczone, kościół stał tuż nad rzeką. Nie było łodzi. Nie było wyjścia. Pozostało mu jedno: dać się zabić na progu katedry, stawiać opór przynajmniej tak długo, póki nie nadejdzie odsiecz, jeśli nadejść miała, i nie zamącić snu Esmeraldy. Śmierć i tak zawsze za wcześnie obudzi nieszczęśliwą dziewczynę. Powziąwszy to postanowienie nieco spokojniej zaczął przyglądać się „wrogowi”. Tłum z każdą chwilą zdawał się rosnąć na placu katedralnym. Quasimodo wywnioskował jednak, że ciżba ta niewiele, widać, czyni hałasu, gdyż okna wychodzące na ulice i na plac nie otwierały się. Nagle zapłonęło światło i w jednej chwili siedem czy osiem zapalonych pochodni przebiegło po głowach tłumu, Potrząsając w ciemnościach swymi grzywami z płomienia. I wówczas Quasimodo zobaczył wyraźnie, jak na placu Katedralnym kłębi się przerażające stado mężczyzn i kobiet w, łachmanach, uzbrojonych w kosy, piki, noże i halabardy tysiączne ostrza rozbłysły. Tu i ówdzie czarne widły sterczały jak rogi nad obrzydliwą twarzą. Przypomniał sobie niejasno ten motłoch, wydawało mu się, że poznaje głowy, które kilka miesięcy temu pozdrawiały go jako papieża błaznów. Jakiś człowiek trzymający w jednej ręce pochodnię, a w drugiej bat zwany „miotełką”, wszedł na kamienny cokół i wyglądało, że zaczął przemawiać. Jednocześnie cudaczna armia wykonała kilka obrotów, jak gdyby rozstawiając się wokół kościoła. Quasimodo wziął latarkę i zszedł na ganek położony między wieżami, żeby lepiej widzieć i obmyślić sposób obrony. Klopin Postraszgłupca stanąwszy przed wysokim portalem katedry rzeczywiście uformował 241 swoje wojsko w szyk bojowy. Choć nie spodziewał się żadnego oporu, jako przezorny wódz, chciał utrzymać ład, który w potrzebie pozwoliłby mu stawić czoło nagłemu natarciu nocnej straży czy też pachołkom grodzkim. Rozstawił więc swoją brygadę w taki sposób, iż oglądając ją z daleka i z wysoka, sądziłbyś, że to rzymski trójkąt w bitwie pod Eknom, odyńcowa głowa Aleksandra lub słynny klin Gustawa Adolfa. Podstawa tego trójkąta opierała się o przeciwległy katedrze bok placu, zamykając ulicę Katedralną; jeden bok stał naprzeciwko Domu Bożego, drugi – naprzeciwko ulicy Saint-Pierre-aux-Boeufs. Klopin Postraszgłupca stanął na wierzchołku trójkąta razem z księciem Egiptu, z naszym przyjacielem Janem i z najzuchwalszymi żebrakami."
"Powróćmy do katedry Marii Panny. Kiedy zakończono wydawanie pierwszych zarządzeń (a musimy przyznać ku chwale żebraczej karności, że rozkazy Klopina zostały wykonane w milczeniu i z podziwu godną dokładnością), zacny wódz hałastry wszedł na dziedziniec katedralny i przemówił chrapliwym i gniewnym głosem, obracając się twarzą ku kościołowi i wymachując pochodnią, której płomień, szarpany wiatrem i zasłaniany co chwila swoim własnym dymem, to ukazywał, to znów krył przed oczyma czerwonawą fasadę kościoła. – Ludwiku de Beaumont, biskupie Paryża, radco sądu najwyższego, ja, Klopin Postraszgłupca, król Pięciu Franków, wielki koezre, książę Gwary, biskup błaznów, zwracam się do ciebie w te słowa: siostra nasza, niesłusznie skazana za czary, schroniła się do twego kościoła. Winien jej jesteś przytułek i opiekę. Lecz sąd najwyższy chce ją wyrwać stąd, a ty na to przystałeś, i powieszono by ją jutro na placu Grève, gdyby nie było Boga i żebraków. Więc przyszliśmy do ciebie, biskupie. Jeśli twój kościół jest święty, nasza siostra także jest święta; jeśli nasza siostra nie jest święta, twój kościół także nie jest święty. Dlatego wzywamy cię, byś nam oddał dziewczynę, jeżeli chcesz uratować swój kościół, albo porwiemy dziewczynę i złupimy kościół. Co będzie słuszne. W imię czego zatykam mój proporzec i niech Bóg ma cię w swojej opiece, biskupie Paryża. Quasimodo nie mógł, na nieszczęście, usłyszeć tych słów, wypowiedzianych z jakimś posępnym i dzikim majestatem. Jeden z żebraków podał Klopinowi proporzec, a on zatknął go uroczyście między dwiema płytami bruku. Były to widły a z ich zębów zwisał kawał krwawiącej padliny. Uczyniwszy to król Pięciu Franków odwrócił się i powiódł okiem po swym wojsku, dzikiej troszczy, której ślepia tak samo prawie błyszczały jak piki. I po chwili milczenia krzyknął: – Naprzód, dzieci! Do dzieła, kowale! Trzydziestu mocnych chłopów, z kwadratowymi barami, z twarzami poczerniałymi w dymie kuźni, wystąpiło z szeregu; na ramionach nieśli młoty, obcęgi i żelazne sztangi. Podeszli do środkowych wrót kościoła, wstąpili na schody i ujrzano niebawem, jak przykucnąwszy pod łukami portalu, obcęgami i lewarami zabierają się do wyważenia wrót. Tłum żebraczy przysunął się do nich, żeby pomagać i żeby się przyglądać. Na jedenastu stopniach schodów portalu zrobiło się tłoczno. Drzwi jednak nie ustępowały. – Twarde, licho, i uparte! – rzekł jeden z pracujących. – Bo stare, więc ciężko chodzą w zawiasach – rzekł drugi. – Odwagi, towarzysze! – zachęcał ich Klopin. – Stawiam o zakład własną głowę przeciwko trzewikowi, że zanim obudzi się pierwszy kościelny sługa, otworzycie drzwi, porwiecie dziewczynę i rozbierzecie główny ołtarz. Słyszycie, zdaje mi się, że zamek już puszcza. Przerwał mu przerażający huk, który w tej chwili rozległ się z tyłu. Odwrócił się. Olbrzymia belka spadła z nieba, zmiażdżyła chyba z tuzin żebraków na placu i podskakiwała po bruku, hałasując jak armata i przetrącając jeszcze tu i ówdzie nogi komuś w tłumie usuwającym się wśród wrzasków trwogi. Dziedziniec katedralny, otoczony niskim murem, opustoszał w mgnieniu oka. Kowale, aczkolwiek chroniły ich głębokie archiwolty portalu, zaniechali wyważania drzwi, a nawet i sam Klopin cofnął się na przyzwoitą odległość od kościoła. – Cud, żem uszedł cało! – krzyczał Jan. – Przeleciała mi tuż koło nosa, na byczą głowę! Ale Piotrkowi Rozbijgłowie rozwaliło łeb. Nie sposób opowiedzieć, jak wielkie zdumienie i lęk spadło razem z belką na rzezimieszków. 243 Przez kilka minut stali i patrzyli w górę; dwudziestotysięczna armia łuczników królewskich mniej by ich przeraziła niż ten kawał drewna. – Szatan!– mruknął książę Egiptu. – Czuć w tym czary. – To księżyc cisnął w nas tym polanem – rzekł Ryży Andrzej. – Przecie powiadają ludzie, że księżyc to przyjaciel Matki Boskiej – dorzucił Franciszek Śpiewająca Śliwka. – Na tysiąc papieży! – krzyknął Klopin. – Wszyscy jesteście głupi! Ale sam nie wiedział, jak objaśnić spadnięcie belki. Nic nie było widać na fasadzie, a światło pochodni nie docierało do jej szczytu. Ciężka belka leżała na środku dziedzińca, słyszano jęki nieszczęśliwych, których przygniotła; kanty kamiennych schodów poprzecinały im brzuchy. Kiedy pierwsze zdumienie minęło, król Pięciu Franków znalazł wreszcie wyjaśnienie, które trafiło do przekonania jego towarzyszom: – Czarci pysk! Czy to kanonicy chcą może się bronić? Na pohybel! – Na pohybel! – powtórzył wściekły ryk tłuszczy. I salwa z kusz i rusznic uderzyła o fasadę kościoła. Na odgłos salwy przebudzili się spokojni mieszkańcy okolicznych domów; tu i ówdzie otworzyły się okiennice, a szlafmyce i ręce ze świecami ukazały się w oknach. – Strzelajcie do okien! – krzyknął Klopin. Okiennice natychmiast zatrzasnęły się i nieszczęśni mieszczanie, ledwie zdążywszy łypnąć przerażonym okiem na tę zgiełkliwą i jaskrawo oświetloną scenę, powrócili, zlani potem, do swych małżonek, nie wiedząc, czy to sabat odbywa się teraz na dziedzińcu katedry Marii Panny, czy też może szturmują Burgundczycy, jak w roku sześćdziesiątym czwartym. Mężowie myśleli o grabieży żony o gwałtach i wszyscy trzęśli się ze strachu. – Na pohybel! – darli się żebracy, ale nie śmieli podejść bliżej. Spoglądali na kościół, spoglądali na belkę. Belka leżała nieruchomo, gmach wydawał się spokojny i pusty, lecz coś ich zmroziło. – Nuże, kowale, do dzieła! – krzyknął Postraszgłupca. – Wyważajcie wrota! Nikt się nie ruszył. – Na brzuch i brodę! – rzekł Klopin. – To mi dopiero mężczyźni! Belki się zlękli! Odezwał się na to stary kowal: – Wodzu, nie belki nam strach, ale drzwi są zbite z żelaznych sztab. Obcęgami nie damy rady. – Czego więc wam trzeba, żeby je wywalić? – zapytał Klopin. – Ba! Tu trzeba tarana! Król Pięciu Franków podbiegł śmiało do groźnej belki i postawił na niej stopę. – Macie taran! – krzyknął.— Przysyłają go wam kanonicy. – I kłaniając się szyderczo w stronę kościoła dodał: – Dziękujemy wam, kanonicy! Ta brawura wywarła dobry skutek, czar belki prysł. Żebracy odzyskali odwagę; niebawem ciężki kloc, uniesiony jak piórko przez dwieście par potężnych ramion, uderzył z furią w środkowe drzwi, które już przedtem próbowano wyważyć. Ujrzawszy w słabym świetle, którym nieliczne pochodnie żebraków nieco rozjaśniały plac, ten długi dyl niesiony przez tłum mężczyzn, co biegli by uderzyć nim w katedrę – rzekłbyś, że widzisz monstrualną bestię z tysiącem nóg, ze spuszczoną głową, atakującą kamiennego olbrzyma. Pod uderzeniem tarana drzwi, na pól z metalu, zahuczały jak olbrzymi bęben; nie pękły, ale cała katedra zatrzęsła się i usłyszano, jak zagrzmiało ogromne wnętrze gmachu. W tej samej chwili grad dużych kamieni zaczął sypać się na napastników z wyżyny fasady. – Do diabła! – krzyknął Jan. – Czyżby wieże strząsały nam na głowy swoje balustrady? 244 Lecz zapał raz odzyskany nie przemijał. Król Pięciu Franków świecił przykładem. Niewątpliwie, to biskup się bronił, uderzali więc we wrota jeszcze zacieklej, pomimo kamieni, od których na prawo i na lewo pękały czaszki. Rzecz godna zastanowienia, że te kamienie spadały pojedynczo, bardzo często, ale jeden po drugim. Żebracy dostawali zawsze dwoma na raz, jednym w nogi, drugim w głowę. Rzadko który nie trafiał i szeroki pokład zabitych i rannych krwawił i drgał pod stopami szturmujących, którzy napływali, coraz to nowi i coraz bardziej rozwścieczeni. Długa belka wciąż uderzała we wrota, regularnie jak serce dzwonu, kamienie wciąż sypały się, wrota grzmiały. Czytelnik odgadł już niewątpliwie, że nieoczekiwany opór, który rozwścieczył żebraków, był dziełem Quasimodo. Przypadek dopomógł na nieszczęście dzielnemu głuchemu. Kiedy zszedł na ganek między wieżami, myśli mąciły mu się w głowie. Przez kilka minut biegał wzdłuż galerii tam i z powrotem, jak wariat, przypatrując się z góry zwartej masie żebraków, gotowych rzucić się na kościół, i wzywając diabła i Boga, żeby ratowali Cygankę. Przyszło mu na myśl, żeby popędzić na południową dzwonnicę i zadzwonić na trwogę. Lecz zanim zdąży rozkołysać dzwon zanim choćby raz odezwie się wielka Maria, czy wrota nie zostaną wyważone dziesięć razy? Była to właśnie chwila, w której kowale zbliżali się do nich ze ślusarskimi narzędziami. Co począć? Nagle przypomniał sobie, że murarze pracowali przez cały dzień przy naprawie ściany, wiązań dachowych i dachu południowej wieży. Ściana była kamienna, dach – ołowiany, wiązania dachów – drewniane. (Te cudowne wiązania, tak gęste, że je nazywano „lasem”.) Quasimodo wbiegł na tę wieżę. W dolnych izbach rzeczywiście pełno było materiałów. Leżały tu kupy ociosanych kamieni, zwinięte arkusze ołowianej blachy, pęki krokwi, mocne belki już ponacinane piłą, stosy gruzu. Kompletny arsenał. Nie było czasu do stracenia. Na dole pracowały drągi i młoty. Z siłą zwielokrotnioną poczuciem niebezpieczeństwa Quasimodo dźwignął jedną z belek, najcięższą, najdłuższą, wysunął ją przez okienko, potem wybiegł z wieży schwycił ją z zewnątrz, dociągnął aż na krawędź balustrady otaczającej ganek i strącił w przepaść. Olbrzymi słup spadający z wysokości stu sześćdziesięciu stóp, niby oderwane skrzydło wiatraka, które samo uleciało w przestworza, obrócił się kilkakrotnie, zawadzając o mur i tłukąc rzeźby. Wreszcie dosięgną! ziemi. Podniósł się potworny wrzask, a czarna belka, podskakująca na bruku, była podobna do rzucającego się węża. Quasimodo zobaczył, że po zrzuceniu belki żebracy rozproszyli się jak popiół pod dmuchnięciem dziecka. Skorzystał z ich przerażenia i kiedy oni przypatrywali się z zabobonnym lękiem spadłej z nieba maczudze i gradem strzał wybijali oczy kamiennym świętym w portalu, on po cichu gromadził gruz, kamienie, ciosy – wszystko, nawet i worki z narzędziami murarzy, na krawędzi balustrady, tam, skąd strącił belkę. Skoro tylko zaczęli uderzać w środkowe wrota, posypał się grad kamieni, jak gdyby kościół sam z siebie rozpadał się i sypał na ich głowy. Przeląkłby się ten, kto by zobaczył w tej chwili Quasimodo. Niezależnie od pocisków, które ułożył na balustradzie, zgromadził stos kamieni na samym ganku. Kiedy wyczerpały się głazy przygotowane na krawędzi, zaczął je brać ze stosu. Schylał się i prostował, znów schylał się i znów się prostował z nieprawdopodobną ruchliwością. Wielka głowa gnoma wychylała się za balustradę i spadał ogromny kamień, potem drugi, trzeci. Od czasu do czasu Quasimodo śledził okiem co cięższy głaz i kiedy trafiał należycie, wydawał cichy pomruk. Żebracy nie upadali jednak na duchu. Grube wrota, w które bili zażarcie, już co najmniej ze dwadzieścia razy zadrżały pod uderzeniem dębowego tarana wzmocnionego przez siłę stu 245 mężczyzn. Skrzydła wrót trzeszczały, blaszane ozdoby rozpryskiwały się w drzazgi, zawiasy gwałtownie podskakiwały na sworzniach przy każdym uderzeniu, tarcice rozstępowały się, sypało się drzewo starte na proch między żelaznym unerwieniem. Szczęściem dla Quasimodo, więcej tu było żelaza niż drzewa. Czuł jednak, że wrota się chwieją. Choć nie słyszał, każde uderzenie tarana odbijało się równoczesnym echem i w piwnicach kościoła, i w sercu Quasimodo. Widział z góry, jak żebracy, triumfujący i rozwścieczeni, pięściami wygrażaj mrocznej fasadzie, i sowom, które uciekały stadami ponad jego głową, zazdrość skrzydeł – jakżeby pragnął ich dla Cyganki i dla siebie! Jego kamienny deszcz nie wystarczał do odparcia napastników. W tej rozpaczliwej chwili tuż pod balustradą, z której raził głazami żebraków, zauważył dwie długie kamienne rynny, wprost nad głównym wejściem sterczące. Otwory tych rynien znajdowały się tuż obok, na kamiennym ganku. Wpadł na owy pomysł; pobiegł po chrust do swej izdebki w dzwonnicy, pokładł na tym chruście pęki krokwi i zwoje ołowianej blachy, amunicję, której nie użył był jeszcze do tej pory, i starannie przysunąwszy ten stos do otworów obu rynien, podpalił go swą latarką. Ponieważ przez ten czas kamienie nie padały, żebracy przestali spoglądać w górę. Łotrzykowie sapiąc niby sfora psów, co dopadły dzika w jego legowisku, tłumnie cisnęli się do głównych wrót popękanych od tarana, ale jeszcze nie ustępujących. Czekali chciwie na ostatni cios, na cios, który je wyważy. Każdy usiłował stanąć jak najbliżej, żeby kiedy drzwi się otworzą, jak najszybciej wpaść do tej przebogatej katedry, wielkiego zbiornika, w którym nagromadziły się bogactwa trzech stuleci. Rycząc z uciechy i pożądliwości jeden drugiemu przypominał piękne krzyże ze srebra, piękne kapy ze złotogłowiu, piękne grobowce z pozłacanej srebrnej blachy, nieprzebrane wspaniałości prezbiterium, olśniewające święta: Boże Narodzenia iskrzące się pochodniami, Wielkanoce lśniące od słońca, wszystkie świetne uroczystości, kiedy to monstrancję, świeczniki, cyboria, tabernakula, relikwiarze pokrywały ołtarze chropowatą skorupą ze złota i diamentów. W tej pięknej chwili buchacze i szulerzy, koniokrady i rzezimieszki o wiele mniej zaiste myśleli o uwolnieniu Cyganki niż o złupieniu katedry Marii Panny. A nawet bylibyśmy skłonni przypuszczać, że dla wielu z nich Esmeralda była tylko pretekstem, jeżeli złodziejowi jest potrzebny pretekst. Nagle, kiedy skupieni przy taranie gotowali się do ostatniego wysiłku, kiedy każdy wstrzymywał oddech i napinał mięśnie, żeby całą swoją siłę włożyć w ten decydujący cios, ze środka tłumu podniósł się wrzask jeszcze straszliwszy od tego, który wybuchnął i zamarł pod belką. Ci, co nie wrzeszczeli, ci, co żyli jeszcze, spojrzeli. Dwa strumienie roztopionego ołowiu lały się ze szczytu gmachu w sam środek ciżby. To morze ludzi zapadło się pod wrzącym metalem, który w dwu punktach, tam gdzie spadał, zrobił w tłumie dwie czarne i dymiące dziury, jak gorąca woda wylana w śnieg. Ruszali się w nich konający, na pół spałem, rycząc z bólu. Wokół dwu głównych strumieni krople tego potwornego deszczu rozpryskiwały się na napastników wkręcając się im w czaszki jak ogniste śrubki. Ciężki, ołowiany ogień tysiącem śrucin smagał nieszczęśliwych. Wrzask rozdarł powietrze. Cisnąwszy taran na trupy, uciekli na łeb na szyję Wszyscy – najodważniejsi i najtchórzliwsi – i dziedziniec katedralny opustoszał po raz wtóry. Wszystkie oczy podniosły się ku szczytowi budynku. To, co ujrzeli, było niesamowite. Na najwyższej galerii, nad środkową rozetą ogromny ogień, sypiący iskry, wzbijał się w górę między dzwonnicami, ogromny ogień, żywiołowy, wściekły, którego dymiące strzępy porywał chwilami wiatr. Pod tym ogniem, pod ciemną balustradą w trójliście z żaru, dwie rynny w kształcie potwornych gęb rzygały nieustannie palącym deszczem, który lał się srebrzyście na tle mroków dolnych kondygnacji fasady. W miarę zbliżania się do ziemi dwa strumienie płynnego ołowiu 246 rozszerzały się w snopy, jak woda wytryskująca tysiącznych otworów polewaczki. Ponad ogniem olbrzymie wieże, z których widać było po dwie ściany ostro się od siebie odcinające, jedną całkiem czarną, drugą całkiem czerwoną, wydawały się wyższe o cały ogrom swego cienia, który rzucały aż w niebo. Ponuro wyglądały na nich niezliczone rzeźby diabłów i smoków. Poruszyło je niespokojne światło ognia. Rzekłbyś, że widzisz, jak się śmieją żarłoczne węże, że słyszysz, jak skomlą chimery, że salamandry dmuchają w ogień, że jaszczury kichają w dymie. A wśród potworów, zbudzonych ze swego kamiennego snu przez ten ogień i przez ten zgiełk, był jeden, który chodził, i od czasu do czasu widziano, jak się przesuwa przed gorejącym czołem ogniska niby nietoperz przed świecą. W dali, na pagórkach Bicętre, niejeden zapewne drwal, obudzony przez tę niezwykłą latarnię, patrzył z lękiem, jak się chwieje na jego wrzosowiskach cień gigantycznych wież katedry Marii Panny. Żebracy ucichli, zdjęci zgrozą, a wśród ciszy słychać było tylko wzywanie pomocy kanoników zamkniętych w klasztorze i bardziej zaniepokojonych niż konie w palącej się stajni, słychać było krótkie skrzypnięcia okien, szybko otwieranych i jeszcze szybciej zamykanych, ruch w kamienicach i w Bożym Domu, wiatr w płomieniach, ostatnie rzężenia konających i nieustanne trzaskanie po bruku kropli ołowianego deszczu. Tymczasem najznaczniejsi żebracy wycofali się na naradę do sieni kamienicy Gondelaurier. Książę Egiptu usiadł na stopniu i z religijnym lękiem wpatrywał się w fantasmagoryczne ognisko jaśniejące na wysokości dwustu stóp. Klopin Postraszgłupca gryzł ze złości swoje potężne pięści. – Niepodobna wejść! – mruknął przez zęby. – Stary zaklęty kościół! – burknął stary Cygan Matias Hungadi Spicali. – Na wąs papieża! – rzekł siwiejący rzezimieszek, który niegdyś był żołnierzem – te kościelne rynny lepiej od machikuł z miasta Lectoure plują roztopionym ołowiem. – Widzicie szatana, który spaceruje przed ogniem tam i z powrotem? – krzyknął Książę Egipski. – Dalibóg – rzekł Klopin – to przeklęty dzwonnik! To Quasimodo! Cygan potrząsnął głową. – A ja wam powiadam, że to duch Sabnak, wielki markiz, demon fortyfikacji. Ma kształt zbrojnego żołnierza z lwią głową. Ludzi przemienia w głazy i buduje z nich wieże. Dowodzi pięćdziesięcioma legionami. To on, poznaję go. Niekiedy bywa przyodziany w piękną, złotą suknię, na sposób turecki. – Gdzie jest Bellevigne de l’Étoile? – zapytał Klopin. – Nie żyje – odpowiedział jeden z żebraków. Ryży Andrzej śmiał się głupkowato. Powiedział: – Katedra Marii Panny dba o to, żeby Boży Dom nie próżnował. – Więc nie ma sposobu wyważenia tych wrót? – zapytał tupnąwszy nogą król Pięciu Franków. Książę Egiptu wskazał smutnie na dwa strumienie wrzącego ołowiu, które wciąż jeszcze, niczym dwie długie kądziele z fosforu, spadały wzdłuż ciemnej fasady. – Widywano już kościoły, które się same broniły – zauważył z westchnieniem. – Czterdzieści lat temu Święta Zofia w Konstantynopolu aż trzy razy zrzucała półksiężyc Mahometa potrząsając kopułami, które są jej głowami. Wilhelm Paryski, który budował tę katedrę, był czarnoksiężnikiem. – Więc mamy odejść z kwitkiem, jak wędrowne zbiry z gościńca – rzekł Klopin i zostawić tam naszą siostrę, którą jutro powieszą te wilki w mnisich kapturach? – I zakrystię, w której są fury złota ? – dodał żebrak, którego imienia, niestety, nie znamy. – Na brodę Mahometa! – krzyknął Postraszgłupca. 247 – Spróbujmy jeszcze raz! – rzekł żebrak. Matias Hungadi potrząsnął głową. – Przez wrota nie wejdziemy. Trzeba znaleźć szczelinę w zbroi starej wiedźmy: dziurę, ukryty korytarz podziemny, jakąś szparę. – Kto wraca ze mną? – rzekł Klopin. – Ale powiedzcie, gdzie się podziewa Jan, ten opancerzony żaczek? – Pewnie poległ – odpowiedział ktoś – nie słychać jego śmiechu. Król Pięciu Franków zmarszczył brwi: – Szkoda! Odważne serce nosił pod tym żelastwem. A mistrz Piotr Gringoire? – Dowódco Klopinie – rzekł Ryży Andrzej – drapnął jeszcze przed mostem Wymiany. Klopin tupnął nogą. – Na gębę poświęcaną! Sam nas tu wypycha i daje drapaka w najgorętszej chwili! Nędzny gaduła w kasku z pantofla! – Dowódco Klopinie! – krzyknął Ryży Andrzej spojrzawszy w ulicę Katedralną– jest żaczek! – Chwała niech będzie Plutonowi! – rzekł Klopin. – Ale co on, u diabła, ciągnie? Był to rzeczywiście Jan; biegł tak szybko, jak tylko mu na to pozwalał ciężki rynsztunek paladyna i długie drabinisko, które dzielnie ciągnął po bruku, bardziej zasapany niż mrówka zaprzężona do dwadzieścia razy dłuższego od siebie źdźbła trawy. – Zwycięstwo! Te Deum! – krzyczał żak. – Zdobyłem drabinę wyładowywaczy z portu Św. Landry. Klopin poszedł mu naprzeciw. – Synu, co ty chcesz zrobić z tą drabiną, u licha? – Mam ją – powtórzył Jan dysząc. – Wiedziałem, gdzie jest. W szopie koło domu podstarościego. Znam tam jedną dziewczynę, która utrzymuje, żem Piękny jak Kupido. Z jej pomocą zdobyłem drabinę i mam ją, na Mahometa! Biedaczka, otworzyła mi w samej koszuli. – Dobrze – rzekł Klopin – ale na co ci ta drabina? Jan popatrzył nań chytrze i sprytnie i klasnął w palce jak w kastaniety. wspaniale wyglądał w tej chwili. Na głowie miał jeden z tych ciężkich, piętnastowiecznych kasków, które przerażały wroga swymi fantastycznymi gnębieniami. Hełm jego najeżony był dziesięcioma żelaznymi dziobami, dzięki którym Jan mógłby się współubiegać o groźny przydomek δέχµβολοζ11 , z homeryckim okrętem Nestora. – Na co mi ta drabina, dostojny królu Pięciu Franków? A czy widzicie ten szereg figur z durnymi gębami, tam, powyżej trzech portali? – Widzę. I co z tego? – To galeria królów Francji. – No to co? – rzekł Klopin. – Zaraz, zaraz! W samym końcu tej galerii są drzwi, zamykane tylko klamkę, włażę po drabinie na galerię i jestem w kościele. – Synu, dawaj drabinę, niechaj wejdę pierwszy! – O, nie, kamracie, drabina moja! Chodźcie, wejdziecie po mnie, jako drugi – Niech cię Belzebub zadławi! – burknął Klopin. – Nie będę drugim po nikim! – A więc poszukajcie sobie drabiny, Klopinie! Jan puścił się pędem przez plac, ciągnąc swoją drabinę i wrzeszcząc: – Do mnie, synkowie! W jednej chwili drabina została przystawiona do balustrady najniższej galerii nad jednym z 11 dziesięciodzioby (gr.) 248 bocznych portali. Ciżba żebracza z triumfalnym wrzaskiem cisnęła się w dole, żeby wejść. Lecz Jan pilnował swego prawa i pierwszy postawił stopę na szczeblu. Droga była dość długa. Dziś galeria królów Francji jest położona na wysokości około sześćdziesięciu stóp nad poziomem placu. Wtedy podwyższały ją jeszcze jedenastostopniowe schody. Jan wchodził powoli, gdyż przeszkadzała mu zbroja, jedną ręką przytrzymywał się szczebli, w drugiej dźwigał swoją kuszę. Kiedy doszedł do połowy drabiny, rzucił melancholijne spojrzenie na biednych pozabijanych poddanych królestwa złodziei, którymi usiane były schody. – Pożal się Boże! – westchnął. – Stos trupów godny piątej pieśni Iliady I poszedł wyżej. Żebracy szli za nim. Na każdym szczeblu stał żebrak. Widząc, jak się podnosi w ciemności ta falująca linia opancerzonych pleców, rzekłbyś, że to wstaje wąż w stalowej łusce, gotów do ataku na kościół. Jan, który szedł pogwizdując, stanowił jego głowę i dopełniał złudzenia. Żak dobrnął nareszcie do balustrady galerii i przesadził ją dość zręcznie wśród oklasków całej żebraczej kohorty. Zdobywszy w ten sposób twierdzę, rzucił okrzyk radości i nagle skamieniał. Za jednym z królewskich posągów spostrzegł Quasimodo z roziskrzonym okiem, ukrytego w mroku. Zanim drugi napastnik zdążył przedostać się na galerię, straszliwy garbus skoczył ku drabinie, nie odzywając się ani słowem, schwycił potężnymi rękami końce jej obu drągów, podniósł je, odsunął od ściany, wśród rozpaczliwych wrzasków chwiał przez chwilę długą, wyginającą się drabiną, od góry do dołu obciążoną żebrakami, i nagle z nadludzką siłą odepchnął tę kiść obwieszona ludźmi na plac. Była to chwila, kiedy zadrżało serce w najmężniejszych. Drabina, pchnięta w tył, przez moment stała, jakby wahała się, potem się zachwiała, a następnie opisawszy nagle przerażające półkole o promieniu długim na osiemdziesiąt stóp, runęła na bruk ze swym ładunkiem łotrzyków szybciej niż zwodzony most, u którego pękają łańcuchy. Rozległ się ogromny, złorzeczący krzyk, potem wszystko ucichło i kilku ociekających krwią nędzarzy wypełzło spod stosu trupów. Wśród szturmujących, po pierwszym wrzasku zwycięstwa, rozległ się z kolei ryk bólu i gniewu. Quasimodo patrzył na nich obojętnie, wsparty łokciami o balustradę. Wyglądał z grzywą włosów jak stary król, stojący w oknie swego zamku. Jan Frollo znalazł się w rozpaczliwym położeniu. Był na galerii, sam na sam z niebezpiecznym dzwonnikiem, oddzielony od towarzyszy pionową ściana wysoką na osiemdziesiąt stóp. Kiedy Quasimodo zabawiał się drabiną, żak pobiegł do ukrytych drzwi, jak mniemał, Otwartych. Były zamknięte. Głuchy, wszedłszy na galerię, zaryglował je. Wówczas Jan schował się za kamiennego króla, wstrzymując oddech i wpatrując się w potwornego garbusa z przerażoną miną jak ów człowiek, co się umizgał do żony dozorcy menażerii i poszedł pewnego wieczora na miłosną schadzkę, ale pomylił się, przełazi przez inny mur i stanął nagle oko w oko z białym niedźwiedziem. W pierwszej chwili głuchy nie zwracał nań uwagi; lecz wreszcie odwrócił głowę i wyprostował się nagle. Spostrzegł żaka. Jan przygotował się na nie lada cios, lecz głuchy nie ruszał się; patrzył tylko na żaka, odwrócony w jego stronę. – Ho, ho! – rzekł Jan. – Czemu się na mnie gapisz tym jedynym, smutnym okiem? A mówiąc to młody hukaj szykował chyłkiem kuszę. – Quasimodo! – krzyknął – zmienię ci przezwisko; będziesz się nazywał: Ślepy! Strzelił. Pierzasta strzała świsnęła i utkwiła w lewym ramieniu garbusa. Quasimodo wzruszył się tym akurat tyle, jak gdyby draśnięto nie jego, ale króla Faramonda. Sięgnął ręką do strzały, wyrwał ją sobie z ramienia i spokojnie przełamał na swym potężnym kolanie; po czym raczej 249 upuścił, niż cisnął na ziemię oba kawałki. Lecz Jan nie zdążył strzelić po raz wtóry. Quasimodo przełamawszy strzałę, prychnął gwałtownie, skoczył jak szarańcza i spadł na żaka, że aż jego zbroja spłaszczyła się na murze. Wówczas w tym półmroku rozjaśnionym chwiejnym światłem pochodni ujrzano rzecz straszną. Quasimodo ujął lewą dłonią obie ręce Jana, który nawet nie wyrywał się, tak wyraźnie czuł, że jest zgubiony. Prawą zaś dłonią, w milczeniu, ze złowieszczą powolnością, głuchy zrywał zeń po kolei wszystkie części zbroi, szpadę, sztylet, kask, pancerz, naramienniki – jak małpa obierająca orzech. Całą żelazną skorupę żaka, kawałek po kawałku, rzucił na posadzkę. Kiedy żak ujrzał, że rozbrojony, rozebrany, słaby i nagi znalazł się w tych niebezpiecznych rękach, nie próbował przemówić do głuchego, lecz bezczelnie roześmiał mu się prosto w nos i z nieustraszoną beztroską szesnastoletniego chłopca zaczął śpiewać popularną wówczas piosenkę: Pięknie odziane Miasto Cambrai Ograbił Marafin... Nie dokończył. Ujrzano, jak Quasimodo stanął na parapecie galerii, jedną ręką trzymając żaka za nogi i niby procą zamachnął się nim nad przepaścią; potem usłyszano hałas, jakby pudło z kośćmi roztrzaskało się o mur, i zobaczono, że coś spada i zatrzymuje się po drodze na sterczynie wystającej ze ściany. Było to martwe ciało, które zawisło tam, wpół zgięte, ze zgruchotanym krzyżem, z pustą czaszką. Z żebraczej ciżby buchnął wrzask wściekłości. – Zemsta! – krzyknął Klopin. – Na pohybel! – odpowiedziała czerń. – Do szturmu! Do szturmu! Rozległo się nieludzkie wycie, mieszanina wszystkich języków, wszystkich narzeczy, wszystkich akcentów. Na widok śmierci nieszczęśliwego żaka wściekły zapał ogarnął ciżbę. Wstyd i gniew zdjął żebraków, że tak długo pozwalali jednemu garbusowi trzymać się w szachu przed kościołem. Zażartość pomogła znaleźć drabiny, rozmnożyła pochodnie i nim minęło kilka minut przerażony Quasimodo ujrzał, że groźne mrowie ze wszystkich stron wdziera się na katedrę. Ci, co nie mieli drabin, mieli sznury z węzłami; ci, co nie mieli sznurów wdrapywali się po wypukłościach rzeźb. Jedni chwytali się łachmanów drugich Nie było sposobu odparcia tego wzbierającego przypływu przerażających twarzy dzikie oblicza lśniły z zaciekłości; ich ziemiste czoła ociekały potem; ich oczy błyszczały; szpetne gęby-maski osaczały zewsząd Quasimodo. Rzekłbyś, że to jakiś inny kościół posłał swoje gorgony, psy, smoki, szatany, swoje najbardziej fantastyczne rzeźby do szturmu na katedrę Marii Panny. Zdawało się, że powłoka żywych potworów pokryła kamienne potwory fasady. Plac rozgwieździł się tymczasem tysiącem pochodni. Ten chaotyczny, aż do tej pory pogrążony w mroku obraz nagle rozpalił się jasnym światłem. Dziedziniec katedralny lśnił i rzucał blask na niebo; stos, rozpalony wysoko na ganku, wciąż jeszcze płonął, padając łuną daleko na miasto. Ogromna sylweta obu wież legła na dachach Paryża wyrzynając z tej jasności szeroką płachtę cienia. Miasto jak gdyby zaniepokoiło się. Słychać było dalekie dzwony na trwogę. Żebracy wyli, sapali, przeklinali, wchodzili coraz wyżej; a Quasimodo, bezsilny wobec tylu wrogów, drżał z lęku o Cygankę, oglądał wściekłe gęby coraz bliżej przysuwające się do galerii, błagał niebo o cud i załamywał ręce z rozpaczy."
"Może czytelnik pamięta, w jak krytycznym położeniu pozostawiliśmy Quasimodo. Dzielny głuchy, napastowany ze wszystkich stron, utracił, jeśli nie wszelką odwagę, to wszelką nadzieję uratowania, nie siebie (nie myślał o sobie), lecz Cyganki. Biegał jak szalony po galerii. Katedra Marii Panny już za chwilę miała wpaść w ręce żebraków. Nagłe potężny galop koni wypełnił sąsiednie ulice. Długi rząd pochodni i zwarta kolumna jeźdźców, co, popuściwszy cugli, pędzili z nastawionymi pikami, jak huragan wpadły na plac z wściekłym wrzaskiem: „Francja! Francja! Rżnij chamów! Châteaupers, na odsiecz! Starostwo! Starostwo!” Przerażeni żebracy w jednej chwili zmienili front. Quasimodo, który nic nie słyszał, zobaczył obnażone szpady, pochodnie, żelazne ostrza pik, całą tę jazdę, a na jej czele poznał kapitana Febusa. Zobaczył zamęt wśród żebraków, przerażenie jednych, niepokój najlepszych, i ta nieoczekiwana odsiecz tyle mu dodała siły, że zepchnął ze ściany kościoła pierwszych napastników, którzy już zaczynali przedostawać się na galerię. Istotnie, to przybywało królewskie wojsko. Żebracy opierali się dzielnie. Bronili się jak straceńcy. Zaatakowani z boku od ulicy Św. Piotra z Wołami, a z tyłu od ulicy Katedralnej przyparci do katedry Marii Panny, do której jeszcze szturmowali, a której bronił Quasimodo, byli równocześnie i osaczającymi, i osaczonymi. Znaleźli się w tym niezwykłym położeniu, w jakim później, w roku 1640, podczas słynnego oblężenia Turynu znalazł się między księciem Tomaszem Sabaudzkim, którego oblegał, a margrabią de Leganez, który go otoczył – hrabia Henryk d'Harcourt. „Taurinum obsessor idem et obsessus”, jak głosił napis na jego nagrobku. Utarczka była zażarta. Wilczej skórze – psie zęby, jak powiada Parys Mathieu. Jazda królewska wśród której dzielnie stawał Febus de Châteaupers, nie oszczędzała nikogo, i ostrza szpad dobijały tych, którym udało się umknąć spod kopii. Żebracy licho uzbrojeni, kąsali jak wściekli. Mężczyźni, kobiety, dzieci rzucali się na zady i na piersi końskie i wczepiali się w nie, jak się czepiają koty, zębami i pazurami czterech łap. Inni pochodniami walili po twarzach tuczników. Jeszcze inni wbijali żelazne haki w szyje jeźdźców i ściągali ich z siodeł, a tych, co spadli, rozszarpywali na kawałki. Szczególnie zaś wyróżniał się wśród nich jeden z szeroką, lśniącą kosą, który przez długi czas kosił końskie nogi. Był przerażający. Nucił coś pod nosem i bez ustanku machał swoją kosą. Po każdym takim machnięciu powstawał wokół niego wielki krąg odciętych członków. Posuwał się tak przez największy gąszcz jeźdźców powoli, kołysząc głową i oddychając miarowo, jak żniwiarz koszący łan żyta. Był to Klopin Postraszgłupca. Powalił go strzał z rusznicy."
Oblężenie katedry przypomina łudząco...rokosz, powstanie; prawda?
I podobnie jak powstanie listopadowe, skazane było na kleskę.
Ale Clopin i jego ludzie, choć mogli podejrzewać, że całe wydarzenie zakończy się klęską i śmiercią wielu...ruszyli w bój. Nie zostawili sprawy, w którą wierzyli. Podobnie jak Polacy podczas powstania listopadowego.
Dlatego myślę, że społeczność Cygańska a w szczególności postać Clopina Trouillefou miała być swoistym ukłonem Hugo w stronę Polski i Polskiej sprawy, za którą tak się opowiadał.
wtorek, 5 listopada 2024
Spóźniona aktualizacja harmonogramu wydawniczego.
Witajcie kochani.
Całkowicie zapomniałam, że obiecałam wam aktualizować harmonogram wydawniczy co trzy-pięć miesięcy.😅😳 Ostatnia aktualizacja była, jeśli się nie mylę w maju; więc już czas najwyższy podać wam aktualizację na najbliższe miesiące.😄Tytuł powieści Orientacyjna Data wydania
Wigilijny cud 01. 12.2024
Tajemniczy wyścig na Alasce 31.12 2024/01.01. 2025
Na skrzydłach przyjaźni 2.04.2025
Armida i kręta ścieżka przeznaczenia 07.06. 2025
Cudowny dar 13.10.2025
A więc jak widzicie jest na co czekać. Dwie premiery jeszcze w tym roku i trzy w następnym. Mam nadzieję, że dalej będziecie ze mną w tej literackiej przygodzie.😃😘
poniedziałek, 16 września 2024
#polecajka. "Notre Dame de Paris" musical...polecajka rocznicowa.
Witajcie, kochani. Obiecałam wam, że wieczorem będzie kolejny post no więc jest. Ale ten drugi post z #polecajka jest wyjątkowy. Nie pisałabym go gdyby nie...dzień. Dziś tak się bowiem złożyło data wyjątkowa. 16.09. 2024.
A czemu data 16.09 jest wyjątkowa? Ci, którzy śledzą tego bloga od dłuższego czasu myślę wiedzą.
Dziś mija dokładnie 26 lat od premiery musicalu "Notre Dame de Paris" powstałej na podstawie powieści "Katedra Marii Panny w Paryżu" Victora Hugo, o której był pierwszy post z serii #polecajka.
Na tym blogu już tyle było o tym musicalu, że chyba nie muszę wam pisać dlaczego znalazł się on w tej serii wpisów. Postanowiłam jednak uczcić, uhonorować tę rocznicę w ten sposób jako fanka tego dzieła. :)
#polecajka. "Katedra Marii Panny w Paryźu" Victor Hugo.
Witajcie, kochani. Tak jak obiecałam, na blogu od dziś będzie prowadzona nowa seria postów, które pozwolą nam poznać się lepiej. Powszechną poradą dla młodych pisarzy jest, że aby dobrze pisać trzeba dużo czytać.
Ja może i nie czytam dużo, za to czytam co to lubię, w tym literaturę dość ambitną. Na pierwszy ogień więc stwierdziłam, że pójdzie klasyka literatury, konkretniej- literatury francuskiej. "Katedra Marii Panny w Paryżu" autorstwa Victora Hugo.
Mimo tego, iż przeczytałam w
swoim życiu wiele książek to uważam, że właśnie ta
książka miała w ostatnim czasie, przez ostatnie ponad pięć lat, największy wpływ na moje życie
i na to, jak zaczęłam postrzegać pewne sprawy. A jakie sprawy
zaczęłam inaczej postrzegać? Między innymi kwestię akceptowania
drugiego człowieka bez względu na wszystko, bez względu na kolor
skóry, pochodzenie, religię czy wygląd.
Ta książka nauczyła mnie
również jaką wartość ma prawdziwa przyjaźń, miłość oraz
wolność...ta książka nauczyła mnie również, że w każdej
dziedzinie życie zdarzają się wyjątki od reguły, nawet wśród
autorytetów na ogół poważanych przez całe społeczeństwo…
W tej książce znajduje się również wiele prawd życiowych. Ciekawą rzeczą jest to, iż mimo tego, że książka w zasadzie jest dramatem to można tam znaleźć również coś z romansu, kryminału, a nawet wątek humorystyczny również się pojawia. Innymi słowy ta książka jest dla każdego.
Mimo, że książka premierę miała w 1831 roku to zawiera wiele prawd uniwersalnych i aktualnych po dziś dzień.
Kolejny post miał być za tydzień...ale z pewnych względów będzie jeszcze dziś wieczór ;)
A więc do wieczorka.
sobota, 14 września 2024
Zapowiedź nowości.
Witajcie kochani! Mamy już prawie połowę września, a co za tym idzie: zbliża się początek astronomicznej jesieni (22.09 a więc już za chwilkę) i kalendarzowa (23.09). Długie, jesienne wieczory sprzyjają czytaniu. Co teraz czytacie? Pochwalcie się w komentarzach!
Wkrótce dowiecie się, w co ja się ostatnio wczytuję, w serii postów #polecajka będę pisać o książkach, które czytam. Jeden post- jedna książka. Mam juź dwie pozycje, które będę chciała wam przedstawić w pierwszej kolejności, reszta będzie myślę dochodzić na bieżąco. Mam nadzieję, że dzięki moim polecajkom każdy znajdzie coś dla siebie!
wtorek, 3 września 2024
O tym, jak odświeżanie sobie książki i musicalu przyniosło mi refleksje i nowe spojrzenie na to, jak jedno i drugie przedstawiło Quasimodo.
Witajcie znowu, kochani. Obiecałam wam wieczorny wpis toteż i jest. Jak już wspomniałam w zapowiedzi tego wpisu- gawędzić sobie będziemy o postaci Quasimodo, szpetnego, zdeformowanego, kulawego, ślepego na jedno oko, kulawego Dzwonnika w Katedrze Marii Panny z powieści "Katedra Marii Panny w Paryżu" i powstałego na jej kanwie musicalu "Notre Dame de Paris".
No właśnie! Zarówno powieść jak i musical przedstawiają go tak samo z grubsza. Rude włosy, Straszna budowa ciała: kwadratowy nos, usta jak podkowa, lewe oko zasłonięte przez krzaczastą czerwoną brew, podczas gdy prawe oko jest całkowicie pokryte ogromną brodawką, połamane i chaotycznie porozrzucane zęby, wargi z ranami, wystający podbródek, długie stopy, garb...
Jednak jest jedna jego cecha, której- jak do tej pory myślałam- musical nie przedstawiał, za to powieść a i owszem. Quasimodo był bowiem Głuchy. W powieści czytelnik dowiaduje się o tym na stosunkowo wczesnym etapie historii, strony 31-32, cytuję:
" – Na Krzyż Pański! – rzekł pończosznik – czyżbyś był głuchy? Był rzeczywiście głuchy. [...] Staruszka jakaś objaśniła Kopenolowi, że Quasimodo jest głuchy.
– Głuchy! – powiedział pończosznik wybuchając swym hałaśliwym flamandzkim śmiechem – na Krzyż Pański! Toż to papież doskonały! – O, poznaję go! – wykrzyknął Jan, który zlazł wreszcie z kapitela, aby z bliska przyjrzeć się Quasimodo. – To dzwonnik mojego brata archidiakona. Dzień dobry, Quasimodo!
– Czart, nie człowiek – powiedział Robin Kociubka potłuczony od upadku. – Pojawia się: garbus. Zacznie chodzić: kulawy. Spojrzy na człowieka: ślepy na jedno oko. Zagada człowiek do niego: głuchy. A jakże tam jest z językiem tego Polifema?
– Kiedy zechce, mówi – rzekła stara. – Ogłuchł od dzwonienia. Nie jest niemową"
Tutaj po raz pierwszy Kopenol i czytelnik dowiadują się, że Quasimodo jest Głuchy. Kolejny fragment gdzie jest to podnoszone to jego przesłuchanie po porwaniu Esmeraldy (kiedy to zresztą przesłuchiwał go również głuchy sędzia.)
" Kiedy mistrz Florian Barbedienne zabrał się z kolei do czytania wyroku, aby go podpisać, pisarz, któremu zrobiło się żal skazanego nieboraka, spodziewając się, że w ten sposób uzyska dlań zmniejszenie kary, pochylił się do samego ucha audytora i rzekł wskazując palcem na Quasimodo:– Ten człowiek jest głuchy"
Co ważne, w obu przypadkach inni bohaterowie dowiadują się tego od osób postronnych (Kopenol od Staruszki, mistrz Florian Barbedienne od pisarza sądowego). Był jednak jeden wyjątek, kiedy Quasimodo o swojej głuchocie powiedział komuś osobiście. Osobą tą była Esmeralda.
"– Nie bój się. Jestem twoim przyjacielem. Przyszedłem tu, żeby popatrzeć jak śpisz. To ci chyba nie sprawi przykrości, że przyjdę popatrzeć, jak śpisz, prawda? Co ci szkodzi, że tu jestem, kiedy masz zamknięte oczy. Teraz pójdę sobie. Już się skryłem za ścianą. Możesz otworzyć oczy.
Bardziej jeszcze żałosny niż słowa był ton, którym zostały wypowiedziane. Cyganka, wzruszona, otworzyła oczy. Istotnie, nie było go już w okienku. Podeszła do tego okienka i zobaczyła, że biedny garbus skulił się za rogiem muru, zrezygnowany i cierpiący. Z wysiłkiem pokonała odrazę, którą w niej budził.
– Chodź – powiedziała łagodnie.
Quasimodo z poruszeń warg Cyganki wywnioskował, że każe mu iść precz; wstał więc i odszedł kulejąc, ze zwieszoną głową, nie śmiać podnieść na dziewczynę wzroku pełnego rozpaczy.
– Chodźże tu! – zawołała.
Lecz on odchodził coraz dalej. Wtedy wybiegła z celi, podeszła do niego i ujęła go za ramię. Kiedy Quasimodo poczuł dotknięcie jej ręki, zadrżał na całym ciele.
Spojrzał na nią błagalnie, a widząc, że dziewczyna przyciąga go ku sobie, rozpromienił się na twarzy ze wzruszenia i radości. Chciała go zaprowadzić do swej celi; ale oparł się i został na progu.
– Nie, nie! – rzekł – sowa nie wchodzi do gniazda jaskółki. Więc przysiadła wdzięcznie na swym posłaniu, a koza spała u jej stóp. I oboje trwali tak przez czas pewien, oglądając w milczeniu: on – jej urodę, ona – jego brzydotę. Co chwila odkrywała w Quasimodo coraz nową ułomność. Wzrok jej przenosił się z koślawego kolana na garbate plecy, z garbatych pleców na jedyne oko. Pojąć wprost nie umiała, że może istnieć stwór ukształtowany tak nieskładnie. Tak wiele jednak było w nim smutku i tkliwości, że zaczęła oswajać się z jego widokiem.
Pierwszy przerwał milczenie Quasimodo:
– Powiedziałaś, żebym wrócił?
Twierdząco skinęła głową i rzekła:
– Tak.
Zrozumiał skinienie.
– Bo widzisz... – rzekł i jakby zawahał się, czy dokończyć – bo widzisz, ja jestem głuchy.
– Biedaku! – zawołała Cyganka z wyrazem życzliwego współczucia. "
Uśmiechnął się boleśnie.
– Przyznasz, że tylko tego brakowało, prawda? Tak, jestem głuchy. Taki już jestem. To straszne, prawda? A ty jesteś taka piękna!
W głosie nieszczęśliwego Quasimodo brzmiało tak głębokie zrozumienie własnej niedoli, że zabrakło jej sił, by mu choćby jednym słowem odpowiedzieć. I tak by zresztą nie usłyszał.
Mówił dalej:
– Nigdy jeszcze nie widziałem własnej brzydoty tak wyraźnie jak w tej chwili. Kiedy się porównam z tobą, jakże mi żal siebie, nieszczęśliwego potwora! Wydaję ci się jakimś zwierzem, prawda? A ty, ty jesteś promieniem słońca, kroplą rosy, śpiewem ptaka. Ja jestem obrzydliwy: ani człowiek, ani bydlę, coś, co jest twardsze, bardziej niekształtne i bardziej zatratowano niż kamień z bruku."
choć jak sam Quasimodo powiedział Esmeraldzie, był w stanie komunikować się z innymi osobami na kilka innych sposobów niż rozmowa i słuch
"– Tak, jestem głuchy, ale możesz ze mną rozmawiać na migi, za pomocą znaków. Mój pan porozumiewa się ze mną w ten sposób. Zresztą prędko nauczę się odgadywać twą wolę z poruszania twoich warg i ze spojrzenia.
– A więc dobrze! – odparła z uśmiechem.
– Powiedz mi, czemuś mnie uratował.
Przyglądał się uważnie, kiedy mówiła.
– Zrozumiałem – odpowiedział. – Pytasz, dlaczego cię uratowałem. Zapomniałaś już nędzarza, który usiłował cię porwać pewnej nocy, nędzarza, któremu już następnego dnia przyszłaś z pomocą, gdy stał pod hańbiącym pręgierzem. Za kroplę wody i odrobinę litości nie wypłacę ci się nawet całym moim życiem. Zapomniałaś o tym nędzarzu, ale on ciebie zapamiętał.
Słuchała go z głębokim wzruszeniem. W oku dzwonnika stanęła łza, ale się nie stoczyła. Wydawać by się mogło, że jej połknięcie jest dla niego sprawą honoru.
– Posłuchaj – odezwał się znowu, kiedy przestał się obawiać, że tę łzę uroni – nasze wieże są bardzo wysokie; człowiek, który by spadł z tej wysokości, umarłby nie zdążywszy dosięgnąć bruku; jeśli zechcesz, żebym skoczył z wieży, nie potrzebujesz wymówić ani słowa, wystarczy jedno spojrzenie.
I wstał. Choć Cyganka była tak bardzo nieszczęśliwa, ten cudaczny stwór wzbudził w niej współczucie. Dała mu znak, żeby został.
– Nie, nie – rzekł – nie powinienem zostawać za długo. Jakoś mi nieswojo. Przecież tylko z litości nie odwracasz oczu. Pójdę sobie tam, skąd będę mógł cię widzieć niewidoczny – tak będzie lepiej. Wyciągnął z kieszeni mały metalowy gwizdek.
– Weź to – rzekł. – Kiedy ci będę potrzebny, kiedy zechcesz, żebym przyszedł, kiedy mój widok nie będzie ci zbyt wstrętny – zagwiżdżesz. Ten dźwięk usłyszę. Położył gwizdek na ziemi i uciekł."
Quasimodo wyraźnie powiedział, że są dźwięki, które jest w stanie usłyszeć- w tym podarowany przez niego Esmeraldzie gwizdek.
Przejdźmy jeszcze do innych ważnych kwestii.
Po Pierwsze: Kiedy i jak właściwie Quasimodo ogłuchł?
Powieść daje nam odpowiedź na to pytanie: wpierw na 31 stronie czytelnik dostaje tę odpowiedź razem Kopenolem i Robinem Kociubką: "– Kiedy zechce, mówi – rzekła stara. – Ogłuchł od dzwonienia.".
Potem kwestia ta jest jeszcze rozwijana: " Czternastoletniego dzwonnika katedry Marii Panny nowe na dodatek dotknęło
kalectwo: od bicia dzwonów pękły mu w uszach bębenki – ogłuchł.".
Po drugie: Jak głuchota Quasimodo wpłynęła na relacje Quasimodo z innymi i jego zdolności komunikacyjne?
Na to też powieść daje odpowiedź: "Głuchota uczyniła go również w pewnej mierze niemym. Skoro
bowiem przekonał się, że jest głuchy, aby nie dawać ludziom okazji do drwiny, rozmyślnie
nakazał sobie milczenie i przerywał je wtedy tylko, kiedy był sam. Z własnej woli zawiązał ten
język, który Klaudiusz Frollo rozwiązał był z takim trudem. Toteż kiedy konieczność zmusiła go
do odezwania się, mowa jego była ciężka, niezdarna, jak drzwi, których zawiasy zardzewiały."
A jak to wygląda w musicalu? Wydawać by się mogło, że musical "Notre Dame de Paris", skoro w całości śpiewany- głuchotę Quasimodo wyklucza. Ja jednak analizując go dziś po raz już kolejny i potem robiąc dogłębny reaserch zgromadziłam kilka...nie chcę powiedzieć "dowodów"; powiem więc "wskazówek", że ta głuchota Quasimodo w musicalu jednak także jest obecna, choć ze względu na medium- w formie subtelniejszej, symbolicznej niemal.
Zacznijmy może od gwizdka. W musicalu bowiem, choć sam przedmiot fizycznie się nie pojawia to pojawia się odnosząca się do niego piosenka- "Je Te Laisse Un Sifflet " czyli "zostawiam ci gwizdek".
Jej oryginalny tekst skupiał się na samym akcie zostawienia Esmeraldzie gwizdka przez Quasimodo
"Quasimodo:
Pour pouvoir m'appeler
Le jour tu resteras ici
Mais tu pourras te promener la nuit
Sur les toits de la cathédrale
Sous les étoiles
Tu ne m'écoutes pas
Tu dors déjà
Le monde est si méchant dehors
Que tu es belle quand tu dors
Dans ton sommeil
Esmeralda
Est-ce que tu rêves à ton soleil?"
Piosenka została zmieniona z oryginału jakiś czas po 2000 roku i zawierała dialog Quasimodo z Esmeraldą odnoszący się do książkowego pierwowzoru, ale mniej więcej zachowała swój oryginalny tekst
"Quasimodo:Tu as bien peur de moi,
Petite Esmeralda
Esmeralda:
Non, je sais que tu es mon ami
Pour toute la vie
Quasimodo:
Je te laisse un sifflet pour pouvoir m'appeler
Esmeralda:
Le soir je resterai cachée ici
Mais me laisseras-tu me promener la nuit?
Sous les toits de ta cathédrale
Près des étoiles?
Quasimodo:
Je ne dormirai que d'une oreille
Esmeralda:
Si tu vois mon Phoebus dehors
Dis lui qu'il vienne me chercher
Quasimodo:
Esmeralda même quand tu dors
Tu rêves toujours à ton soleil"
interesujące w obu tekstach jest zdanie "pour pouvoir m'appeler", które można przetłumaczyć na "żebyś mogła mnie wezwać". Jest to więc zdanie lekko sugerujące, że Quasimodo może nie reagować na wszystkie dźwięki, w tym bezpośrednie wołania, ale na dźwięk gwizdka już tak.
Inną wskazówką poniekąd jest to, że Quasimodo jeśli śpiewa w duecie lub trio to często (chlubnymi wyjątkami są myślę "Ma maison c'est ta maison", "Les oiseaux qu'on met en cage" i "Belle") zamiast śpiewać z innymi postaciami śpiewa tak jakby "obok nich". Dobrym przykładem myślę jest "Les cloches", w teorii jest to trio, gdzie śpiewają Gringoire, Frollo i Quasimodo. W praktyce Gringoire i Frollo sami śpiewają pierwsze jedynie zwrotki tej piosenki, resztę Quasimodo śpiewa sam (w towarzystwie chóru).
inną subtelną wskazówkę odnalazłam w piosence "A Boire". Quasimodo śpiewa tam "Pitié pour le pauvre Quasimodo
Qui porte déjà sur son dos
Tous les malheurs du monde". Choć słowa o głuchocie nie padają tam wprost to jestem niemal pewna, że monżna ją wliczyć do "wszystkich nieszczęść tego świata", o których śpiewa dzwonnik,
inny przykład. W powieści Quasimodo jest w stanie na swój sposób zrozumieć, co mówią do niego inni ludzie na podstawie ruchu ich warg i spojrzenia. W musicalu zaś Quasimodo również rzadko kiedy śpiewając z inną postacią spuszczał wzrok z jej twarzy (chyba, że patrzył "w przestrzeń", czyli na publiczność, łamiąc czwartą ścianę albo chował się za gargulcami aby ukryć swoją brzydotę przed Esmeraldą.)
kolejna poszlaka...piosenka "Liberes".
Zacznijmy może od mowy Quasimodo. W powieści jest mówione: "Kiedy zechce, mówi", "Głuchota uczyniła go również w pewnej mierze niemym. Skoro bowiem przekonał się, że jest głuchy, aby nie dawać ludziom okazji do drwiny, rozmyślnie nakazał sobie milczenie i przerywał je wtedy tylko, kiedy był sam. Z własnej woli zawiązał ten język, który Klaudiusz Frollo rozwiązał był z takim trudem. Toteż kiedy konieczność zmusiła go do odezwania się, mowa jego była ciężka, niezdarna, jak drzwi, których zawiasy zardzewiały."
I myślę, że w piosence "Liberes" jest do tego drobne odniesienie.
Quasimodo (w tej roli w musicalu raczej dobrze wam już znany Garou) śpiewa jej pierwszą zwrotkę.
Ale robi to w sposób...nieco inny
" LibérésÉvadésÉchappésEnvolésJe les aiLibérésIls se sontÉvadés" wyśpiewuje on w sposób...można by rzec bardzo urywany (choć pewnie wiele też zależy od subiektywnego odczucia i odsłuchu osoby, która słucha tej piosenki). "
Reasumując, nie da się jednoznacznie potwierdzić, że Quasimodo w musicalu na pewno jest głuchy- tu trzeba by spytać u źródła (twórców musicalu i Garou, który odgrywał tę rolę jako pierwszy), czy właśnie to mieli na myśli, czy pomyśleli o tej jakże istotnej, poniekąd kształtujący jego cały charakter, cesze charakteru...ale z drugiej strony nie można też jednoznacznie stwierdzić, że w musicalu Quasimodo głuchy definitywnie NIE JEST. Ja jednak lekko bardziej skłaniam się ku temu, że ta głuchota jednak jest, choć obecna i przedstawiona bardzo subtelnie ze względu na medium jakim jest musical A wy jak myślicie? Podzielcie się opinią w komentarzach, podyskutujmy. |
blog o tytule "Na wózku inwalidzkim przez świat po raz 2" czyli życie i świat oczami osoby niepełnosprawnej,czyli moimi
Szukaj na tym blogu
O mnie
Lubię
- Bruno Pelletier
- Daniel Lavoie
- Francja
- Garou
- Helene Segara
- Julie Zenatti
- Kanada
- Katedra Marii Panny w Paryżu
- Luck Mervil
- Montreal
- Musical "Notre Dame De Paris"
- muzyka
- Muzyka Francuska
- Paryż
- Patrick Fiori
- podróże

